LEKTURY | WOJNA Z ŁABĘDZIAMI Z OPON – HALINA SKIBNIEWSKA

Wydana ponad 40 lat temu książka pod tytułem Tereny otwarte w miejskim środowisku mieszkalnym jest publikacją wyjątkową.

W trakcie pobieżnej lektury zachwycałem się ekologicznym przewrotem w myśleniu urbanistycznym, którego dokonują autorki i autor: Halina Skibniewska oraz Domicella Bożekowska i Andrzej Goryński. Zespół w odkrywczy sposób spogląda na miasto oraz na osiedle – jak na dynamiczny układ przenikających i przecinających się procesów – i dzięki temu do urbanistyki wprowadza wymiar czasu.

Zwróciłem poza tym uwagę na dociekliwość i wrażliwość wspomnianej grupy. Zatrzymałem się na ciekawych spostrzeżeniach dotyczących ruchu pieszego i rowerowego oraz zasadach projektowania odpowiedniej infrastruktury. Zastanawiałem się nad ich pomysłami na rozwiązanie problemu lokalizacji i ukształtowania trzepaków, budek i poidełek dla ptaków, domków dla dziko żyjących kotów oraz wielu innych elementów, które w „poważnych” podręcznikach są pomijane.

W trakcie dzisiejszej dogłębnej lektury odkrywam wizję procesu projektowego jako działania ciągłego i zmiennego, podlegającego wielu rewizjom, oraz koncepcję planu urbanistycznego w formie otwartego scenariusza. Są to idee, którym pod względem nowatorstwa dorównują w polskiej literaturze wyłącznie rozważania Hanny Adamczewskiej-Wejchert, zawarte w publikacji pod tytułem Wpływ realizacji na przemiany planu miasta.

Niestety, awangardowa inicjatywa metodologiczna Haliny Skibniewskiej i jej ekipy jest przykryta licznymi dygresjami – zapisem fobii estetycznych oraz lęku przed przypadkiem, czyli niekontrolowaną ingerencją w przestrzeń osiedla, podejmowaną przez osoby, które ją użytkują. Komentarze zaciemniają wywód i zbijają mnie z tropu, dlatego teraz położę Tereny otwarte w miejskim środowisku mieszkalnym na stole chirurgicznym i przeprowadzę odpowiednie cięcia.

Miasto jako skomplikowany proces przyrodniczy

Wspomniany na wstępie zwrot ekologiczny opiera się na dwóch założeniach. Oba wywodzą się z koncepcji biologicznych współczesnych autorkom i autorowi książki (w szczególności Barry’ego Commonera i Karla Lorenza).

Pierwsze założenie odnosi się do przekroju podłużnego przez miasto. Za każdym razem, gdy w myślach zatrzymamy na chwilę życie miejskie, to naszym oczom ukaże się sieć, a nie zbiór odseparowanych od siebie rzeczy i organizmów. Dostrzeżemy więc, że ludzie wypoczywają w zieleni wyłącznie dzięki temu, że drzewa i krzewy zapewniają cień oraz korzystny mikroklimat. Ze względu na gęstość listowia kryją się w nim owady i polujące na nie ptaki, które poszukują pożywienia. Konsumowane stworzenia znikają, więc nie dokuczają już więcej człowiekowi. Oczywiście ten opis możemy rozbudować w dowolną stronę, jeżeli tylko dysponujemy odpowiednią wiedzą.

Drugie założenie związane jest z przekrojem podłużnym przez rozwój środowiska miejskiego. Podczas takiej analizy ujawniają się „cykle ekologiczne” (Barry Commoner). To, co jest produktem służącym do wykonania zadania projektowego, staje się później odpadem, który ponownie wykorzystywany jest w pracy. W ten sposób minerały pochodzące ze złóż naturalnych formujemy w materiały konstrukcyjne, wznosimy z nich budowle i budynki, które po wielu latach rozbieramy, a powstałym w ten sposób gruzem utwardzamy działki pod drogę.

Tereny otwarte na osiedlu są więc „nową przyrodą” z właściwymi jej powiązaniami ekosystemowymi i obiegiem materii, na które nie do końca możemy mieć wpływ.

„Metoda programowania i projektowania kolejnych scenariuszy”

Na gruncie tych przesłanek autorki i autor książki tworzą nową koncepcję procesu urbanistycznego. Wspominałem o tym na wstępie, więc teraz pora w szczegółach wyjaśnić, co miałem na myśli.

Skoro urbanistka zajmuje się miastem czy osiedlem jako procesem, to jej zadaniem jest zaprogramowanie jego przebiegu i późniejsze zarządzanie nim, a nie tylko projektowanie pewnego stanu – śmiałej wizji docelowej organizacji przestrzeni. Jest odpowiedzialna za napisanie scenariusza długotrwałej zmiany i dbanie o sprawny przebieg wdrożenia na wszystkich etapach. Wychodzący spod jej rąk plan urbanistyczny nie jest wszak projektem architektonicznym w dużej skali.

Rzetelnie przygotowywany dokument powinien dawać odpowiedź na pytania o to, w jaki sposób wybrane miejsce będzie funkcjonowało wiosną, latem, jesienią i zimą, za rok, za dwa oraz za pięć lat, a także po zużyciu. Z tego powodu musi zawierać szereg rozwiązań o charakterze pośrednim, tymczasowym lub awaryjnym – jak na przykład nasadzenia maskujące, istniejące w okresie oczekiwania na wyrośnięcie potężnych drzew, a także zabezpieczenia remontowe. Tylko wtedy plan będzie mógł służyć do porządkowania terenów otwartych w każdym momencie, a nie wyłącznie nęcić atrakcyjną koncepcją zielonej oazy, na którą trzeba czekać pół wieku (mieszkając w międzyczasie na klepisku).

Dokument urbanistyczny powinien uwzględniać ponadto zmienność założeń, wynikającą z niestałości decyzji inwestorskich czy przyrostu wiedzy o przekształcanym obszarze, gromadzonej w trakcie realizacji i eksploatacji. W związku z tym projektantka musi z góry założyć, że zaprezentowana w nim idea jest jedynie punktem orientacyjnym, który organizuje dalszą pracę i nadaje jej sens, a nie zapisem tego, co na pewno się ziści. Powinna więc przygotować metodę i narzędzia rewizji pierwotnych pomysłów.

Społeczny charakter procesu urbanistycznego pociąga za sobą konieczność uwzględnienia zaangażowania użytkowniczek i użytkowników. Dla rozbudzenia identyfikacji z przestrzenią miejską oraz osiedlową kluczowe jest wprowadzenie w planie rozwiązań dla nich czytelnych, ale również pozostawienie miejsc, które będą mogli uzupełnić swoją aktywnością, na przykład ogródków przed blokami.

Należy zaplanować to, że coś pozostanie niezaprojektowane.

Pełnia człowieczeństwa

Ekologiczna wrażliwość zespołu, który stoi za omawianym opracowaniem, przekłada się również na zainteresowanie konkretnym człowiekiem. Wynika to z przyjęcia perspektywy odmiennej od ergonomicznej, która opiera się na abstrakcyjnym wyobrażeniu.

Halina Skibniewska, Domicella Bożekowska i Andrzej Goryński analizują na podstawie materiału empirycznego, co na osiedlu mieszkaniowym robią pojedyncze osoby i ich grupy. Przyglądają się ich zachowaniom i wchodzą z nimi w interakcje, żeby dokładnie poznać motywacje, potrzeby i aspiracje. Z tego powodu do swojego warsztatu wprowadzają szereg narzędzi badawczych jak: obserwacja, tropienie śladów (na przykład przedeptów), ale też wywiady. Waszą uwagę chciałbym zwrócić przede wszystkim na ankietę wizualną dotyczącą preferencji dzieci w zakresie ukształtowania placu zabaw (fragment zamieszczam powyżej).

Dzięki temu zauważają, że ludzie są różni, czego można nie odkryć przez pięć lat studiów projektowych i w ogóle w cały swoim życiu zawodowym. Inaczej z przestrzeni korzysta człowiek młodszy i starszy, odmiennie samotny i przebywający wśród rówieśniczek i rówieśników, sąsiadek i sąsiadów lub najbliższych krewnych. To oczywiście przekłada się na zróżnicowane wymagania w zakresie aranżacji terenów otwartych i ich wyposażenia. Prowadzi również do upodmiotowienia dzieci jako ważnych partnerów urbanistki w trakcie jej pracy.

Autorki i autor rozprawy dostrzegają ponadto, że ludzkie ciało wyposażone jest w różne zmysły, więc właściwe stymulowanie każdego z nich stanowi zadanie urbanistyczne. Projektantka odpowiedzialna jest między innymi za rozwiązanie kwestii izolacji akustycznej, ułatwienie szerokiego rozprzestrzeniania się dźwięków przyrody, czy regulowanie roznoszenia się zapachów poprzez dobór szaty roślinnej.

Widzimy, że ten wątek, zaznaczony tutaj jedynie szkicowo, prowadzi do ufundowania urbanistyki na aisthesis – bogatym i różnorodnym doświadczeniu estetycznym, którym zajmują się współcześni filozofowie. Obiecuję, że do tematu wrócę, gdyż zasługuje na pogłębioną analizę.

Pięknie zaprojektowane więzienie

Opisana powyżej dociekliwość rodzi niestety pokusę projektowania totalnego, odpowiadającego konkretnym rozwiązaniem na każdą realną lub potencjalną ludzką potrzebę. Wybranie tej ścieżki prowadzi nas jednak do koszmaru, o którym mówi Slavoj Žižek – do sytuacji odgórnej realizacji wszystkich naszym marzeń, nawet tych głęboko ukrytych.

Wskazanej pokusie – wbrew koncepcji otwartego projektu urbanistycznego – ulegają także bohaterki i bohater mojego tekstu. Nie są w stanie ukryć chęci kontrolowania rozwoju przestrzeni miejskiej, dlatego w wielu miejscach publikacji umieszczają kąśliwe uwagi o „przypadkowych” rozwiązaniach autorstwa osób ją użytkujących.

Dochodzą do wniosku, że urbanistka powinna uciekać przed przypadkiem. Musi przeciwdziałać „przypadkowemu” rozmieszczeniu szyldów na elewacjach budynków handlowych, „przypadkowej” lokalizacji rzeźb na osiedlowych podwórkach, „przypadkowemu” montażowi ekspozytorów dla informacji sąsiedzkich, a nawet „przypadkowemu” komponowaniu ogrodzeń ogródków przy blokach oraz „przypadkowemu” instalowaniu „przypadkowych” budek dla ptaków czy ozdób w ich obrębie. Dlaczego?

Projektantka jest zobowiązana do odciśnięcia swojego piętna na każdym detalu. Przez to, że jest zobowiązana do nadzorowania tworzenia się osiedla, nie może ograniczyć swojej roli do pisania ogólnego scenariusza zmian i partnerskiego zarządzania jego wdrożeniem. Nie może zaakceptować, że w zaplanowanej przez nią strukturze pojawi się pomysł tworzony na zasadzie spontanicznej samoorganizacji.

Halina Skibniewska i jej zespół mają (prawdopodobnie) świadomość, że formułując takie sądy niweczą swój własny wysiłek metodologiczny. Świadczą o tym podejmowane kilkukrotnie próby rozwiązania opisanej sprzeczności – za każdym razem prowadzące do absurdów.

Pomysłodawczyni i negocjatorka

Przyjrzyjmy się odpowiedzi na pytanie o to, co urbanistka ma zrobić, gdy w przygotowanym przez nią planie pojawią się błędy wynikające z braku czasu na analizy, złego określenia warunków brzegowych lub jakiegokolwiek innego czynnika.

Zespół autorski zauważa, że duża część projektów dla terenów otwartych robiona jest bez właściwego rozpoznania potrzeb, pospieszenie i schematycznie, co prowadzi do wypaczeń i pomyłek (brzmi znajomo, prawda?). Sugerują, że w momencie ich stwierdzenia, należy w procedurze technicznej wdrożyć korekty – jak wtedy, gdy ścieżki zostaną wydeptane w innych miejscach niż położono płyty chodnikowe. „Wyobraźnia i zdrowy rozsądek projektanta powinny być w rozwiązaniu tego problemu narzędziem przydatniejszym niż nogi mieszkańców”.

Aczkolwiek nie w każdej sytuacji można tak postąpić. Może się zdarzyć – co opisują autorki i autor omawianej książki – że deficyty koncepcji urbanistycznej samodzielnie naprawią użytkownicy i użytkownicy podwórka między blokami. Nasz ewentualny entuzjazm dla idei czynu społecznego jest jednak szybko studzony przez wywód o… małej liczbie „ludzi o tak wyrobionym smaku i talencie” (żeby zaspokoić gusta ekspertek i ekspertów). Kubeł zimnej wody pojawia się po uprzednim przeciwstawieniu sobie egalitarnej „wrażliwości na cechy otoczenia” i elitarnej „umiejętności jego kształtowania”, którą posiadają wyłącznie ludzie o odpowiednim wykształceniu i doświadczeniu zawodowym.

Ostatecznie z tego wywodu wyłania się procedura legalizowania odstępstwa od pierwotnej koncepcji, czyli postępowania, które pozwala się zmierzyć z nieprzewidzianą sytuacją awaryjną w sposób zapewniający kontrolę urbanistki. Taki zwrot ratuje pomysł na nadzorowanie wdrożenia projektu i właściwie wzmacnia pozycję jej autorki. Jest ona nie tylko odpowiedzialna za napisanie pierwotnego scenariusza, ale również negocjowanie wszystkich korekt.

Od kontroli do samodyscypliny

Jeżeli urbanistka nie będzie chciała zaprojektować każdego metra kwadratowego terenu otwartego, to musi zaprogramować precyzyjny mechanizm uzupełniania planu zgodnie ze swoim zamysłem. Pamiętamy przecież, że jej zadaniem jest ochrona miasta przed przypadkiem rozumianym jako coś, czego nie przewidziała.

Pierwszym narzędziem, z którego może skorzystać, jest kontrola poprzez regulamin, na przykład zbiór zasad odnoszących się do urządzania ogródków lokatorskich przed blokami. Drugim – kontrola poprzez pomoc, czyli „porady ogrodnika, architekta i specjalisty od majsterkowania”, które w teorii można odrzucić. Trzecim, najbardziej subtelnym – kontrola poprzez wytwarzanie i podsycanie konkurencji, oparta na współzawodnictwie w konkursie na najładniejszą kompozycję ogrodniczą lub zazdrości o rozwiązania wprowadzone przez osobę odgórnie uznaną za wzór dla innych. Stan „idealny” osiągamy więc środkami totalitarnymi: urbanistka nie musi dyscyplinować ludzi, ponieważ na końcu nadzorują się sami.

Co jednak zrobić z osobami, które pragną żyć na osiedlu i współtworzyć jego przestrzeń, ale nie chcą stosować się do pisanych lub niepisanych kodeksów, korzystać z rad, brać udziału w zawodach sąsiedzkich lub naśladować kogokolwiek? Takiego wariantu Halina Skibniewska i jej zespół nie przewidują, ponieważ uznają, że samo wkroczenie na tereny otwarte w mieście oznacza akceptację dla odgórnych reguł urbanistycznych, obowiązujących jako prawo lub umowa społeczna. Porządku kwestionować nie wolno.

Czytelność i swojskość

Nierozwiązywalna sprzeczność pomiędzy nowatorskim podejściem do organizacji procesu planowania i konstrukcji planu a potrzebą nadzoru estetycznego ma swoje źródło w definicji jednego z pojęć. Jest to „czytelność”, termin odnoszący się do formy przestrzeni miejskiej, przejęty – jak deklarują autorki i autor publikacji – od Kevina Lyncha.

To nieporozumienie, ponieważ amerykański urbanista słów legibility, imageability oraz visibility używa dla uchwycenia cech każdego krajobrazu miejskiego, które pozwalają ludziom zrozumieć jego budowę w trakcie poszukiwania i ustalania po raz pierwszy właściwej drogi oraz każdorazowego jej odnajdywania. Dzięki temu może urbanistykę postawić wreszcie na nogach psychologii oraz usystematyzowanej analizy rzeczywistego doświadczenia, a nie na głowie nietrafionych intuicji i racjonalizujących opisów.

Członkinie i członek polskiego zespołu mają (chyba) podobne ambicje, ale ostatecznie czytelność odnoszą wyłącznie do krajobrazu zaprojektowanego, w którym liczba podejmowanych przez użytkowniczki i użytkowników działań zbędnych czy błędnych jest zminimalizowana dzięki interwencji urbanistki. Tylko dzięki niej chaotyczny labirynt przyrody zamienia się w przemyślany układ.

Co więcej, kategorię czytelności wiążą nierozerwalnie ze swojskością wskazującą na taką organizację przestrzeni, która sprawia, że korzystający z niej ludzie identyfikują się z jej kształtem. Z tych dwóch założeń wyciągają dyskusyjny wniosek, że człowiek może czuć się dobrze i utożsamiać jedynie z takim otoczeniem, którego zagospodarowanie i funkcjonowanie zostało wcześniej zaprogramowane przez ekspertkę. To twierdzenie jest rażąco nieprawdziwe. Każdy z nas może przecież wskazać wiele miejsc uporządkowanych samodzielnie przez mieszkanki oraz mieszkańców i to właśnie z tego powodu uznawanych przez nich za „swoje”.

Halina Skibniewska i jej zespół padają ofiarą dogmatu, który w pełni wypływa na wierzch w rozdziale o projektowaniu informacji wizualnej na osiedlu. (Słusznie) uznają tę problematykę za ważne zadanie urbanistyczne, jednak po serii uwag technicznych przechodzą do zaskakujących rozważań ogólnych. Zastanawiają się nad tym, jak to się dzieje, że różne rzeczy nie tylko budzą w nas satysfakcję estetyczną, ale również przekazują nam znaczenie o swojej funkcji praktycznej. Znów idą na skróty, ponieważ oznajmiają, że przesądza o tym fakt nadania im kształtu przez projektantkę. Bezbłędną odpowiedniość formy do funkcji, która była obsesji modernizmu, to wynik jej wysiłku.

Zwróćmy uwagę, że w takim sposobie myślenia kryje się upraszczająca wizja antropologiczna, sprzeczna z deklarowaną próbą szerokiego ujęcia aktywności człowieka w mieście i na osiedlu. Umieszczanie w ogródkach własnoręcznie wykonanych ozdób jest właśnie najlepszym przykładem realizacji potrzeby identyfikacji z własnym otoczeniem. Funkcja dekoracyjna – w zależności od perspektywy: zdobienia lub szpecenia terenu – łączy się z funkcją praktyczną, polegającą na oswajaniu obcego środowiska.

Trzeba jednak odseparować ciekawość naukową od przesądów estetycznych, żeby to dostrzec. Nie wiem, dlaczego nie robi tego Halina Skibniewska, która w eseju wprowadzającym do analizowanego traktatu pokazuje, jak dziwnym pomysłem jest powszechne eksponowanie w budynkach surowego betonu, uwielbianego przez architektki i architektów, ale nieakceptowanego przez mieszkanki i mieszkańców.

Kapitulacja na wojnie z łabędziami z opon

Moim zdaniem prowadzenie wojny o to, żeby wygląd osiedla satysfakcjonował grono eksperckie, jest niepotrzebne i szkodliwe. Konsekwencje kwestionowania inicjatyw oddolnych lub ich pacyfikowania poprzez wytwarzanie konkurencji między ludźmi z wykształconym gustem i osobami, które są go (ponoć) pozbawione, są dla mnie trudne do przyjęcia.

Jeżeli podążymy śladami autorek i autora publikacji o terenach otwartych, to odbierzemy człowiekowi możliwość wpływania na swoje środowisko, a przestrzeni osiedlowej – wbrew temu, co twierdzą – swojskość. Urbanistykę odetniemy od jej źródeł w codziennym doświadczeniu osób użytkujących miasto, i zakorzenimy wyłącznie w zawiłych rozważaniach. Ostatecznie pogrążymy ją jednak w chaosie spraw zupełnie nieistotnych.

Jeżeli poddamy się obsesji totalnego kontrolowania zagospodarowania i funkcjonowania przestrzeni, to zablokujemy rozwiązywanie rozległych problemów miejskich. Skupienie się na opracowaniu detali jest potrzebne do tego, by wznieść „pomnik trwalszy niż ze spiżu, strzelający nad ogrom królewskich piramid”, ale już niekoniecznie do tworzenia środowiska mieszkalnego o średnim standardzie, ale za to dużej powierzchni.

Halina Skibniewska, Domicella Bożekowska i Andrzej Goryński sami podpowiadają, w jaki sposób możemy obronić się przed ich własnymi atakami. Wystarczy przyjąć koncepcję procesualnego planowania oraz zmiennego w czasie i otwartego projektu urbanistycznego, zawierającego miejsca zdefiniowane i pozostawione do społecznego przekształcenia w przyszłości.

Ideę możemy oczywiście rozwinąć. W ten sposób skonstruujemy urbanistykę rozumianą jako rozwiązywanie tylko tych kwestii przestrzennych, których ominięcie prowadziłoby ostatecznie do pogłębiania chaosu i oczywistych konfliktów.

Nie znaczy to bynajmniej, że musimy porzucić rozstrzyganie szczegółowych pomysłów związanych z terenami otwartymi. Wręcz przeciwnie: możemy zaangażować się, ale nie poprzez pouczanie czy kontrolowanie mieszkanek i mieszkańców z poziomu ogólnej koncepcji. Jeżeli chcemy do nich dołączyć, to po prostu przystąpmy do negocjacji, sporów lub kłótni w ramach horyzontalnego układu sił.

Prywatnie: wolę mieć przed oknem łabędzie z opon niż żyć w pięknym modernistycznym więzieniu, w którym pałka dobrego gustu przypomina o istnieniu odgórnych reguł dotyczących zagospodarowania i funkcjonowania przestrzeni publicznej.

Zawodowo: potrzebuję metody, która pomoże projektować szybciej i lepiej dzięki zapisanym w niej mechanizmom rozróżnienia rzeczy, które powinny i nie muszą podlegać regulacjom – bez szkody dla przestrzeni i mieszkających w niej ludzi.