Porozumienia zawarte na przełomie sierpnia i września 1980 roku pomiędzy robotniczymi komitetami strajkowymi a ówczesnym rządem to właściwie cztery odrębne dokumenty, choć w społecznej wyobraźni zlewają się w jeden – ten, który został podpisany w Stoczni Gdańskiej. W cień wielkiego długopisu Lecha Wałęsy zepchnięte zostały wydarzenia, które miały miejsce w Stoczni Szczecińskiej, Kopalni Węgla Kamiennego Manifest Lipcowy w Jastrzębiu Zdroju i Hucie Katowice w Dąbrowie Górniczej.
W Pszczynie i otaczającym ją powiecie akcenty w narracji historycznej rozkładane są jednak zupełnie inaczej, ponieważ na terenie sennego miasteczka i sąsiednich wsi mieszka wielu ludzi zatrudnionych dawniej lub obecnie w jastrzębskich kopalniach. Zamykający dekadę Gierka protest miał dla nich doniosłe znaczenie, gdyż oni sami lub ich znajomi usunęli ze stanowiska dyrektora wspomnianego zakładu wydobywczego, przejęli nad nim kontrolę, a potem wywalczyli zasadniczą zmianę prawa regulującego ich sytuację zawodową – wszak o polepszenie warunków pracy apelowali, a nie o żadne wzniosłe idee, którymi zakrapia się nam oczy jak atropiną w ramach patriotycznego programowania.
Ten związek między kopalnią i strefą jej symbolicznych wpływów utrwaliły kolejne zajścia. We wtorek 15 grudnia 1981 roku połączone oddziały służb milicyjnych i wojskowych brutalnie spacyfikowały zawiązany niewiele wcześniej strajk. Była to pierwsza sytuacja tamtej zimy, podczas której przeciwko zbuntowanym pracownikom przemysłowym użyto broni z ostrą amunicją i przez to raniono kilka osób. Dzień później ten sam pluton ZOMO zabijał już górników w Katowicach.
Przez cały ten czas zagrożenia polityczne nakładały się na występujące niezmiennie zagrożenia naturalne, spowodowane obecnością metanu czy nieprzewidywalnymi ruchami górotworu. Z tych dwóch nici utkana była delikatna sieć przerastająca wszystkie podziemne korytarze i naziemne konstrukcje.
Kopalnia Zofiówka, która jest nowoustrojowym wcieleniem jastrzębskiego zakładu, była ostatnim miejscem zatrudnienia mojego ojca zanim zdecydował się przejść na wcześniejszą emeryturę. Zawsze, gdy koło niej przejeżdżamy, zawiesza się na chwilę i po chwili recytuje swoją modlitwę – cieszy się, że w trakcie jego pracy nie doszło do żadnych tragicznych wydarzeń – a ja przesuwam wzrokiem po elementach nadszybia i piętrzących się wokół niego pudełkowych budynkach o zagadkowym przeznaczeniu.
W okolicy kopalni pojawiamy się od dawna, żeby zrobić pomiary – przez kilkanaście lat nieregularnie, a ostatnio co kwartał. Nasz odnawiany męski rytuał rodzinny wygląda za każdym razem tak samo: parkujemy przy pomniku strajkowym, wypakowujemy z bagażnika samochodu i składamy sprzęt, a potem podchodzimy pod bramę, przy której wisi olbrzymi plakat wzywający do zaniechania hejtu wymierzonego w górników. Ja stawiam łatę na słupku, a ojciec dokonuje odczytu na niwelatorze. Następnie przechodzę do kolejnego punktu, kładę żabkę na jezdni lub chodniku, na niej łatę i rozpoczynamy kolejną serię ceremonialnych czynności w ramach tego rytmicznego tańca inżynierskiego. Krążymy wokół siebie wielokrotnie, za każdym razem dbając o zachowanie metodycznego dystansu, który nas od siebie oddala, ale jednocześnie utrzymuje w matematycznym związku.
Ostatnim aktem geodezyjnych akrobacji jest mierzenie odchyleń kościoła i dzwonnicy teodolitem. Moje zadania ograniczają się wtedy do przenoszenia łaty, mam więc dużo czasu na swoją robotę filozoficzną. Porządkuję, układam w imaginatywne ciągi i rozwijam historie, które usłyszałem od ojca, ponieważ chcę z nich zbudować obraz lokalnego świata. Gapię się jak zahipnotyzowany na kaczki przesuwające się po ciemnej tafli osadnika, do którego ciągną ze względu na wysoką temperaturę wypełniających go wód dołowych – pomimo jej szkodliwego składu chemicznego. Korona zbiornika otoczona jest domami, w których ludzie palą zanieczyszczonym węglem, jednak i w ich przypadku pierwotna, lecz niosąca choroby potrzeba ogrzania się przyćmiewa różne dylematy. Krajobraz rozpływa się w gryzących wyziewach i zamienia w nakładające się na siebie mgliste ochrowe warstwy, złączone ze sobą spinaczami wyciętymi przez brązowe kontury dachów.
Ojciec opowiada o szybko zmieniającym się ukształtowaniu terenu – w jednym miejscu obniżył się o 30 metrów licząc od poziomu zarejestrowanego w trakcie moich pierwszych wypraw geodezyjnych – a także opisuje skutki budowlane takich przekształceń. Dodaje anegdotę o następnej rzeczy, która działa się poza wolą jednostek: o granicach powiatów utrwalających przebieg granic cesarstw pruskiego i austrowęgierskiego.
Myślę, że bajki o zasadniczej roli jednostki i jej wolnej woli w kształtowaniu dziejów można snuć tylko wtedy, gdy mieszka się na jałowej ziemi bez szczególnego znaczenia, podróżuje samotnie po lasach i wspina na górskie szczyty. Wówczas w estetycznym zachwycie nad ideą indywidualnej odpowiedzialności (za co konkretnie?) znika problem skali – skala mikro i makro to wciąż tylko człowiek zainteresowany swoim wnętrzem rozciągniętym do rozmiarów absolutu, w którym znajduje swoją własną prawomocność. Tutaj natomiast doświadczasz siebie jako punktu na przecięciu rekonfigurujących się sieci i przekształcających się systemów.