Vincent van Gogh w drugiej połowie lat 80. XIX wieku dokładnie bada artystycznym okiem pary butów i na tej podstawie wykonuje serię poświęconych im obrazów. Niespełna 50 lat później, ale już w XX wieku Martin Heidegger poddaje wyniki przywołanej pracy malarskiej analizie filozoficznej. Kładzie na intelektualnym stole operacyjnym i kroi skalpelem różne terminy, w tym pojęcie narzędzia, dzięki czemu rozwija uwagi zawarte we wcześniejszym o około 5 lat dziele Bycie i czas. Co dzięki temu odkrywa?
Spójrzmy na chłopkę, która w trakcie pracy w polu zapomina o tym, że na jej stopach znajdują się buty – wówczas służą jej do sprawnej realizacji zadań rolniczych i nie są obiektem jej teoretycznego zainteresowania*. Takie przyglądanie się konkretnemu lub uogólnionemu sposobowi używania – ostrzega niemiecki myśliciel – nie pozwala nam jednak odkryć istoty bycia narzędziem. Tę odnaleźć możemy dopiero w niezawodności wiążącej w nierozerwalny sposób uprawianą rolę i świat robotnicy: ziemia napiera na jej ciało, na skórze osiada wilgoć i lepka gleba, jednak obuwie ją asekuruje i zapewnia bezpieczeństwo.
Narzędzia – wbrew temu, co pisze Martin Heidegger – nie stanowią szczelnej osłony, nawet jeżeli ufamy, że tak jest. Nie są przecież bezawaryjne nawet wtedy, gdy wykorzystywane są w swej narzędziowej funkcji: chronią nas przed jednym ryzykiem, ale otwierają na inne. Ot taka chociażby stara kurtka.
Jadę pociągiem z Warszawy do Katowic, tańszym połączeniem, które omija Centralną Magistralę Kolejową. Mam pracę do ukończenia, więc po umoszczeniu się w fotelu otwieram komputer i zaczynam wściekle stukać w klawiaturę i odruchowo mocno zaciskać szczękę, co robię od dzieciństwa, gdy skupiam się na swoich zadaniach. W Częstochowie dosiada się do mnie starsza, wysoka i korpulentna, ale bardzo energiczna kobieta, ubrana w lśniącą kobaltową suknię z przypinką z wizerunkiem Maryi. W ręce trzyma złotego iPhone’a w przezroczystym etui, pod które wsunęła obrazek z podobizną Matki Boskiej.
Pani Maria – tak ma na imię moja współpasażerka, jak Maria Callas, co zapowiada ściślejsze podobieństwo rozbudowane w mojej wyobraźni do potężnej formy cyklu wariacji – zajmuje miejsce obok mnie, przy oknie (nazwać jej ruchy rozsiadaniem się to właściwie nic nie napisać, a raczej trafić tępym terminem w niewłaściwy punkt opowieści, dlatego, by odpowiednie dać rzeczy słowo, powinienem jej ruchy określić wypełnianiem swoim ciałem przestrzeni, która jest mu przynależna i przeznaczona na głębszym poziomie niż tylko rezerwacja w systemie biletowym). Przeprasza, że mi przerywa – czuję nieodparcie, że z grzeczności, nie do końca szczerze – i zagaduje, jakiego używam laptopa. Zdradza, że chce sobie kupić nową maszynę; „tablet z jabłkiem” już ma, ale potrzebuje sprzętu do pisania maili i obróbki zdjęć, dlatego wypytuje o filtry spamowe, procesory oraz pamięć operacyjną. Gubię się, to nie mój temat, ale próbuję sprostać jej wyobrażeniu o młodym człowieku jako ekspercie w zakresie elektroniki, ponieważ urok jej potężnej postury wtłacza mnie niespodziewanie w zaskakującą formę przypominającą harmonijne stosunki dworskie, niby hierarchiczne, ale jednak przyswojone jako własne i z powodu braku alternatywy zrównane ze stanem natury. Domina omnium et regina… Maria.
Po krótkim kurtuazyjnym wstępie technologicznym przechodzimy do kwestii celu podróży, co stanowi właściwy punkt oparcia dla naszej świeżo zawartej znajomości, albowiem w tej kwestii mam już więcej do powiedzenia. Informacja o tym, że zmierzam na spotkanie rodzinne, staje się pretekstem do rozważań o relacjach z krewnymi i znajomymi. Moja współpasażerka wspomina o swoich rówieśniczkach, które skarżą się na zachowanie wnuków oraz ich uzależnienie od komórek i internetu, oraz dowcipkuje, że powinna je wysłać na kursy komputerowe na Uniwersytecie III Wieku, aby nadążały za zmianami. Świat już je przeskoczył, a one się same z niego wykluczyły; „panie Pawle – kwituje stanowczo – nie jesteśmy antykami”. Preludium zamknięte.
Właściwą część naszego dialogu w radosnej tonacji i szybkim tempie otwiera jeden prosty akord: pani Maria oznajmia, że zmierza do Bielska-Białej na ślub jednej ze „swoich” par. Reaguję natychmiast, staję się czujny, uszami przeczesuję pole dźwiękowe wagonu, żeby wyłapać każde słowo, a na twarzy wyświetlam wielki pytajnik. Moja rozmówczyni rozluźnia się, obraca całym ciałem w moją stronę, poprawia przypinkę (teraz dostrzegam, że to talizman językowy, przedmiot poświadczający w magiczny sposób prawdziwość wypowiadanych przez nią słów) i zaczyna malować obraz swojej profesjonalnej aktywności. O swoich doświadczeniach opowiada z werwą i radością, przewracając przy tym ostentacyjnie oczami i modulując głos jak prawdziwa diwa.
Jest – jak sama mówi – „naczelną swatką Matki Boskiej”, zajmuje się kojarzeniem par, po prostu działalnością matrymonialną zgodną z nauczaniem kościoła katolickiego. Organizuje spotkania i bale na kilkadziesiąt lub kilkaset osób, także w swoim ogrodzie, a każde z tych wydarzeń jest –przepraszam za określenie – chrześcijańską wiksą. Zatroskane uczestniczki i zatroskanych uczestników uspokaja hasłem: otoczenie powinno wiedzieć, iż „babcia” jeszcze żyje i nie trzeba dzwonić po grabarza.
Swatka kilka razy zaznacza, że ona tylko aranżuje sytuacje, ale spiritus movens całego procesu jest Najświętsza Panienka. Czasami zawierzenie jej łasce – jak twierdzi – musi być jednak nie tylko bardzo silne i szczere, ale również okupione sporym wysiłkiem fizycznym i pracą nad sobą. Tak było na przykład w przypadku trzech bardzo wysokich dziewczyn poszukujących partnerów wyższych od siebie. Wszyscy radzili im, żeby chodziły na godzinki modlić się o powodzenie („Na godzinkach? To jakiś żart, przecież to kółko emerytek, nie spotkają tam żadnego kawalera, a już na pewno faceta, z którego będzie jakiś pożytek!”). Prawie płacze ze śmiechu, gdy wspomina, że zaprosiła je na organizowaną przez siebie potańcówkę, a potem wysłała na pielgrzymkę na kolanach do klasztoru jasnogórskiego, ponieważ „sprawa na pierwszy rzut oka była BEZ-NA-DZIEJ-NA, ale Pan Bóg był nie tylko wszechmocny, ale i dowcipny: jedna z nich wyszła za mąż za niskiego chłopaka, który za nią chodził dwa lata. Teraz już mają dwójkę dzieci i są szczęśliwi”. Jest wszak świadoma, że zrobiła to tylko po to, żeby obudziły się ze swojego snu polegającego na projektowaniu samego siebie, a nie podążaniu za sytuacją, oraz skonfrontowały z rzeczywistością w jej obecnej pełni.
O, już Katowice? Niestety muszę wysiadać, dlatego zbieram swoje rzeczy i pakuję do plecaka. Pani Maria łapie mnie za ramię i kończy naszą rozmowę refleksją, że seks nigdy nie jest rozwiązaniem, gdyż odciąga uwagę od osobowości człowieka, z którym się spotykamy. Oczywiście okrasza tę uwagę pojęciami „grzechu” i „szatana”, co nie zmienia faktu, że za zabawnymi anegdotkami z moralizatorskim finałem kryje się bardzo prosta konstatacja: relacje nie dzieją się same, a do ich ukształtowania potrzeba wielu starań. Czekam tylko aż doda do tego moją sentencję: związek to praca, proces uzewnętrzniania i obiektywizowania tego, co w nas najlepsze, który jednocześnie i nas zwrotnie przekształca. Ona jednak potrafi mówić w sposób bardziej przejrzysty.
Zakładam moją ulubioną kurtkę w kolorze kobaltowym. Pani Maria zauważa nasze barwne pokrewieństwo, wskazuje na swoją suknię i puszcza mi oko, a potem zaprasza na spotkania budowanej przez nią grupy. Nie ma w niej miejsca dla mnie i dla innych osób ze skłonnościami, które jej kościół uznaje za „obiektywnie nieuporządkowane”, więc nie skorzystam, ale będę nosił w sobie wspomnienie naszego spotkania jako odtrutkę na różne upraszczające narracje hedonistyczne.
* Jacques Derrida zauważył, że Martin Heidegger się pomylił i właścicielstwo butów mylnie przypisał chłopce, a nie malarzowi – zgodnie z prawdą. Jakie znaczenie ma termin prawda w tym kontekście? To temat na osobną medytację.