W najnowszym numerze miesięcznika Architektura (6/2020/309) znajdziemy kilka tekstów poświęconych budynkowi mieszkalnemu Baildomb, który powstał przy ulicy Złotej w Katowicach. Potężny apartamentowiec pojawił się w wykształconej pomiędzy hutą i kopalnią dzielnicy Dąb, pomiędzy przemieszaną zabudową jedno- i wielorodzinną, stadionem piłkarskim GKS Katowice oraz parkingiem wesołego miasteczka.
Przywołany obiekt stał się dla mnie symbolem ograniczeń związanych z pandemią COVID-19. Dosłownie, gdyż mijałem go w trakcie codziennych wędrówek po mieście, ale także metaforycznie, ponieważ komunikował potęgę izolacji jego lokatorek i lokatorów od sąsiadek i sąsiadów oraz anonimowych ludzi na ulicy. Za każdym razem jawił mi się jako twierdza sanitarna.
Czy Baildomb jest manifestem?
W eseju pod tytułem „Dwie deklaracje” Filip Springer rozwija polemikę z manifestami Roberta Koniecznego, który zaprojektował ten gmach: pierwszy dotyczy intencji tworzenia za pomocą architektury miasta różnorodnego pod względem społecznym, a drugi – ważnej roli dyscypliny w stawianiu pytań o możliwość i sensowność kreowania tego miksu. W ripoście pojawia się spostrzeżenie, że zadaniem architekta jest udzielanie odpowiedzi, a nie formułowanie kwestii spornych czy wątpliwych (przywilej artysty konceptualnego). W mojej ocenie rzecz jest jednak bardziej skomplikowana.
Architekt – odwołajmy się do terminów z heglowskiej Fenomenologii ducha – nie jest panem, lecz niewolnikiem, który reaguje na problemy zakreślone przez inwestorki lub inwestorów. W tradycyjnym cyklu budowania nie przysługuje mu żadne prawo do samodzielnego definiowania kluczowych zagadnień lub kwestionowania zleconych zadań. Jego pracy sens nadają wszak inne osoby, a nie on sam.
Oczywiście architektura może badać swoje granice i przekraczać horyzont, co jasno pokazał Justin McGuirk w książce Radykalne miasta. Dzieje się to wtedy, gdy projektantki i projektanci jednocześnie inwestują i fizycznie realizują swoje pomysły, stają się aktywistkami i aktywistami, wspierają ruchy polityczne lub startują w wyborach i przejmują władzę w mieście.
Problem polega jednak na tym, że realizacja Baildomb jest przykładem zupełnie standardowego procesu o ciekawych efektach formalnych. Określenie przypisane do tego budynku przez redakcję – „punkrockowy utwór wykrzyczany prosto w twarz” – odnosi się zatem do poruszającego koncertu na komercyjnym festiwalu, który przedstawiany jest jako alternatywny, żeby łatwiej sprzedać drogie bilety osobom chcącym w bezpiecznych warunkach „zaszaleć”. Bez ryzyka, które wiąże się z wyjściem poza kanon.
Co wykrzykuje Baildomb?
Dyskusja o tym gmachu jako nim samym prowadzi ostatecznie do przecenienia jego znaczenia. Staje się on niezrozumiałym fetyszem, który można podziwiać, a potem „dorabiać ideologię” do swojego zachwytu i pisać pogmatwane sprawozdanie z własnej ekstazy. Takie postępowanie jest albo naiwne, albo cyniczne. Naiwne, kiedy nasze doświadczenie kontaktu z dziełem wyczerpuje się w doznaniach zmysłowych i nie towarzyszy mu żadna refleksja, a przez to i szerszy sens kulturowy. Cyniczne, gdy teoria architektury i urbanistyki zamienia się w marketing.
Co jest więc treścią tego „punkrockowego utworu”, którego słuchamy w trakcie spacerowania po dzielnicy Dąb? Zasadnicze pytania i odpowiedzi padają na etapie planowania przestrzennego, kiedy wspólnota samorządowa konstruuje opowieść o swojej własnej przyszłości. Tam więc powinniśmy szukać rozwiązania zagadki, a nie w rozważaniach o bryle i zagospodarowaniu działki lub ezoterycznych opisach aktu twórczego.
Jeżeli losy rzeczonej realizacji są tekstem piosenki, to poświęcona jest ona mieszkankom i mieszkańcom Katowic, którzy utracili kontrolę nad swoim własnym miastem, gdyż rękami władz lokalnych pozwolili na to, by to inwestor zadał pytanie, a architekt na nie odpowiedział. Może być to też ballada o (niemożliwej do osiągnięcia) izolacji lub wręcz ucieczce od chaotycznego otoczenia społecznego, w którym musimy funkcjonować, jeżeli decydujemy się na życie w mieście.
Czy ta piosenka to hit sezonu?
Dla jasności: nie kwestionuję mistrzostwa ludzi, którzy są bohaterami tego tekstu. Bardzo szanuję pracę Roberta Koniecznego i Filipa Springera, szukam jednak prawdy ogólnej w fakcie powstania apartamentowca wygrodzonego murem z pokopalnianego i pohutniczego otoczenia. Taka praca krytyczna jest nam potrzebna właśnie teraz.
Jest ważna lokalnie, ponieważ podobnie stanie się zapewne w północnej części Strefy Kultury, dla której Rada Miasta ustanowiła plan miejscowy oparty na zadziwiającej zasadzie braku reguł. Uchwała, choć odnosi się do przyszłego centrum metropolii śląsko-dąbrowskiej, jest bardzo lakoniczna. Świadczy o tym na przykład następujący fragment uzasadnienia do odrzucenia uwag z konsultacji: „przyjęte założenia projektowe wyznaczają duże pola inwestycyjne, w których istnieje duża swoboda kształtowania form zabudowy”.
Osoby władające poszczególnymi nieruchomościami oraz firmy deweloperskie samodzielnie rozstrzygną również kwestie urbanistyczne. Dokument nie odzwierciedla żadnego scenariusza rozwoju i nie odnosi się do tak kluczowych zagadnień jak zapotrzebowanie na usługi publiczne i zieleń oraz przestrzenie publiczne wewnątrz terenów mieszkalnych. Może się więc okazać, że parę tysięcy ludzi będzie musiało codziennie wozić autem dzieci do żłobka, przedszkola i szkoły, a także wsiadać do samochodu w każdy weekend, żeby choć przez chwilę odpocząć w parku. Po powrocie będą znikać za płotem swojego osiedla, odseparowanego od starych bloków, kamienic i familoków, ponieważ kwestia grodzenia nie podlega regulacjom.
A może to hymn pokolenia?
Na coś innego umówiliśmy się 27 marca 2003 roku, gdy Sejm przyjął ustawę o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym. Uczyniła ona lokalny samorząd podmiotem władztwa planistycznego, odpowiedzialnym za definiowanie tego, co, gdzie i na jakich zasadach może być wzniesione. Zgodnie z przepisami ustrojowymi gmina to nic innego jak terytorium oraz jej mieszkanki i mieszkańcy, więc uciekanie od wyzwań w zakresie urbanistyki to po prostu zaniechanie zarządzania swoim własnym zasobem.
Z drugiej strony, to nie pierwszy raz, kiedy prawo rozchodzi się ze zwyczajem. Może więc pora na zmianę jednego lub drugiego? A może powinniśmy się nauczyć tolerować ten stan, gdyż ujawnia on nasz rzeczywisty, a nie deklarowany stosunek do tego, co wspólne. Demokracja przecież – oceniał Jacek Kuroń – gwarantuje, że nie będziemy rządzeni lepiej niż na to zasłużyliśmy.
Bezsensowność działań planistycznych, które oderwały się od swojej społeczno-politycznej podstawy, jest dla jednych irytująca. Poziom alienacji takich procesów jest dla innych zabawny, ale śmiejąc się z tego dowcipu dziejowego, śmieją się sami z siebie. Zanim zaczniemy się denerwować lub rechotać przepracujmy więc na poziomie globalnym wątki wyłaniające się z rozważań o budynku Baildomb.