URBANISTYKA MATCZYNA I OJCOWSKA

I.

Przed urbanistkami stawia się zasadniczo dwa z pozoru podobne, ale w istocie całkowicie od siebie odmienne zadania. Pierwszym zagadnieniem, z którym się mierzą, jest kontrolowanie ekspansji przestrzennej miasta poprzez definiowanie standardów dla projektów różnych typów i programowanie zakresu infrastruktury publicznej, społecznej, komunikacyjnej i technicznej, obsługującej nowe zagospodarowanie. Drugą kwestią, którą otrzymują od Suwerena do rozpracowania, jest pobudzanie przekształceń w obrębie istniejącej struktury miejskiej i koordynowanie wysiłków niezliczonych osób oraz instytucji realizujących na takim obszarze swoje interesy, w mniejszym lub większym stopniu, lecz zawsze ze sobą sprzeczne.

Pierwszy ze wskazanych rodzajów działalności – jako element wielkoskalowego procesu inwestycyjnego koncentrującego duży kapitał – jest jednoznacznie zdefiniowany w przepisach krajowych i ciągle dyskutowany publicznie. Mamy ustawę o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym, nieustające i niezmiennie jałowe (z powodów, z powodów, o których mówię w tym wywiadzie) wysiłki na rzecz jej częściowej nowelizacji lub gruntownej i totalnej reformy, ale też naukowo-publicystyczne raporty o zgubnych skutkach niewłaściwego czy nieracjonalnego (sic!) jej stosowania w praktyce, rozważania właściwie normatywne, choć udające opisowe, a także aktywistyczne apele o zmianę tego stanu. Ze względu na naturę takiego sposobu myślenia o kształtowaniu przestrzeni miejskiej, główny spór toczy się o zakres i sposób formułowania regulacji planistycznych oraz moc prawną planu, determinującą ich wpływ na podmioty niezależne od gminy, a nie o to, jak tworzyć jednoczące wizje urbanizacji, żeby nie trzeba było co chwilę używać pałki przeciwko tym, którzy nie chcą się podporządkować – ponoć wspólnej – koncepcji. Najnowsza ofensywa legislacyjna oparta na pomyśle zmiany statusu konstytucji urbanistycznej miasta z dokumentu ideowego (studium) na dokument prawa miejscowego (plan ogólny) wpisuje się w tę narrację, więc po raz kolejny mamy do czynienia ze stawianiem problemu na głowie: zamiast zastanawiać się nad polityką, nad tym, dlaczego samorządy tak, a nie inaczej gospodarują swoją przestrzenią (wszak mają ku temu powody), brniemy w równie ciekawe, co nieistotne debaty o prawie.

Drugi z wymienionych na wstępie rodzajów działalności – jako zarządzanie niemożliwym do zredukowania konfliktem – jest właściwie za każdym razem autorską próbą uszycia systemu z rozproszonych przepisów dotyczących między innymi rewitalizacji, transportu zbiorowego, dróg publicznych i infrastruktury technicznej czy terenów zieleni, a także manewrowaniem pomiędzy różnymi grupami społecznymi, które uważają, że ich roszczenia dotyczące dostępu do skończonego i bardzo skromnego zasobu, jakim jest przestrzeń publiczna, są najważniejsze i powinny być w pierwszej kolejności uznane, nawet kosztem wykluczenia innych grup. Ze względu na to, że niewiele uwagi poświęca się metodyce takiego sposobu myślenia urbanistycznego, karierę robią indywidualne decyzje i specustawy, czyli przepisy pozwalające na rozstrzyganie sporów poprzez ich siłowe unieważnienie. Skoro nie potrafimy – odwołując się do metafor, które analizuje Georg Lakoff – być negocjującą matką, musimy zamienić się w dyscyplinującego ojca. Gdybyśmy jednak chcieli konsekwentnie rozwijać podejście polityczne, musielibyśmy porzucić obowiązujące schematy, albo przynajmniej dopuścić taką możliwość.

Co dokładnie mam na myśli? Tworzenie urbanistyki pozbawionej środka, w której przechodzimy od ogólnej wizji politycznej od razu do działań inwestycyjnych i porządkowych w konkretnych miejscach, nie tworząc wielkoskalowych, szczegółowych i sztywnych planów. Programowanie takich dokumentów zajmuje dużo czasu i otwiera wszystkie konflikty jednocześnie, co pod znakiem zapytania stawia ich wdrożenie i pogrąża zarządzanie w chaosie. Regulacje urbanistyczne zaraz po ogłoszeniu okazują się nieaktualne, gdyż wraz z biegiem procesu planistycznego zmieniają się jego warunki brzegowe (co szerzej omawiam tutaj).

II.

Gdyby treść i zakres regulacji krajowego prawa urbanistycznego były niedopasowane do woli Suwerena (zobiektywizowanej w postaci poglądów, a później też decyzji posłanek, posłów, senatorek i senatorów), to uległyby one przekształceniu już dawno temu. Wszystkie próby reformy systemu za każdym razem umierały, najpóźniej po przesłaniu projektu nowelizacji ustawy planistycznej do Sejmu, co pokazuje, że Suweren zmian nie chce, w sytuacji krytycznej wygeneruje przecież kolejną specustawę lub (nomen est omen) załatwi sprawę w drodze indywidualnej decyzji. Środowiska eksperckie lub aktywistyczne, które zgłaszają propozycje legislacyjne, rozmijają się z nastrojami społecznymi, a raczej – ujmując rzecz mniej esencjalistycznie – pozbawione są siły budowania szerszego porozumienia wokół swoich pomysłów. Warto dodać, że technokratyczne wysiłki zderzają się nie tyle z jawną wrogością wobec zgłaszanych postulatów, ale z zastanawiającą inercją, za którą może się skrywać niewidoczna na pierwszy rzut oka lub trudna do rozszyfrowania gra interesów, ale też faktyczna i głęboka obojętność.

Urbanistyka ma się dokładnie tak, jak my się mamy. Droga do lepszych – cokolwiek to określenie miałoby znaczyć – rozwiązań w zakresie kształtowania przestrzeni miejskiej wiedzie więc nie przez zmiany prawa domenowego, ale pracę z jego podstawą, właśnie rzeczonym chceniem. Kulturową, społeczną i ekonomiczną naturę tego chcenia trzeba przy tym najpierw zrozumieć, a potem ją kształtować, nie zapominając o tym, że jest się jej częścią, nawet wtedy, gdy w sytuacjach profesjonalnych człowiek stawia się poza chaosem życia społecznego (a raczej uważa, że to robi, gdyż tego wymaga od niego merytokratyczna retoryka). W przeciwnym razie wprowadzenie nowych przepisów będzie pustym gestem, a znowelizowane regulacje będą używane przez tych samych ludzi, zajmujących te same miejsca w tych samych instytucjach, co teraz. Pozycja grup, które czują, że ich interesy są niewystarczająco zabezpieczone w bieżących procesach planistycznych, po prostu się nie zmieni.