URBANISTYKA I POTRZEBY NIEISTNIEJĄCYCH OSÓB

Jednym z ciekawszych głosów przeciwko urbanistyce partycypacyjnej jest następujący zlepek argumentów:

Oparcie urbanistyki na pomysłach i żądaniach osób, które obecnie użytkują przestrzeń miejską, prowadzi ostatecznie do jej prywatyzacji. Z tego powodu należy zrezygnować z tej idei. Tereny w mieście powinny być ukształtowane w sposób otwarty, z uwzględnieniem potrzeb każdego człowieka, który je w przyszłości odwiedzi, ale też kwestii trudnych do zwerbalizowania w rutynowej procedurze konsultacyjnej ze względu na ich niecodzienny charakter, na przykład ekspresji treści politycznych.

Zanim przejdziemy do analizy tego poglądu, doprecyzujmy, czym się konkretnie zajmiemy. Urbanistykę będziemy rozumieć jako proces zarządzania przestrzenią publiczną, w tym również planowaniem jej funkcjonowania i projektowania jej zagospodarowania. Urbanistyka nie będzie dla nas między innymi (tylko) architekturą w dużej skali. Skoro założyliśmy wygodne buty, to ruszajmy do przodu!

Pierwsze zdanie powyższej krytyki wyraża obawę, która odnosi się do realnego problemu: angażowanie ludzi związanymi z wybranym fragmentem miasta w prace nad planami i projektami przekształceń może zrodzić lub wzmocnić w ich głowach przekonanie, że mają wyłączne, a nie współdzielone prawo do tego obszaru, w szczególności do definiowania jego rozwoju. Wie o tym każdy człowiek, który próbował zainicjować proces przemian w śródmieściu któregokolwiek polskiego miasta, a potem nim kierować. W takich sytuacjach dość szybko okazuje się, że część osób mieszkających przy konkretnej ulicy myśli o niej jak o podwórku przed blokiem, więc wszystkie wyobrażenia o przyszłości sprowadza do rozwiązań o charakterze sąsiedzkim, półprywatnym czy wręcz prywatnym. Z drugiej strony, w takim procesie pojawiają się też ludzie prowadzący działalność gospodarczą, dla których przestrzeń miejska to wyłącznie korytarz dojazdowy do ich lokalu – dla samochodów dostawczych oraz pojazdów klientek i klientów.

W trzecim zdaniu kryje się kilka pułapek. Bezsprzecznie otwartość przestrzeni jest ważnym kryterium oceny projektu przebudowy lub reorganizacji dowolnego miejsca publicznego. Jednak nie istnieje taki byt jak „każdy człowiek, który je w przyszłości odwiedzi”. Zupełnie inaczej sprawa ma się z obecnymi użytkowniczkami i użytkownikami, dlatego dyskredytowanie ich roli jest jakimś dziwnym i nieuzasadnionym rodzajem braku szacunku. Pod tą arogancją znajdziemy głębszy problem.

Dzięki dociekaniom austriackiego filozofa Alexiusa Meinonga wiemy, że warto badać przedmioty, które nie istnieją, gdyż mogą mieć ważną funkcję w naszej kulturze (czym byłoby przeżywanie okresu zimowego bez listów od świętego Mikołaja i przyniesionych „przez niego” prezentów, albo – w moim dzieciństwie – „wizyt” Dziadka Mroza?). Ktoś musi je powołać do pozornego życia, ucieleśnić, a ich nazwy napełnić znaczeniem, które jest na tyle inspirujące, że ma zdolność organizowania naszego doświadczenia. W przypadku „każdego człowieka, który w przyszłości odwiedzi jakieś miejsce” stwórczą rolę pełnią najczęściej w sposób monopolistyczny władze samorządowe i zespół projektowy. Oczywiście, ich aktywności mogą przyświecać zamiary szlachetne – przeciwdziałanie eskalacji postaw typu NIMBY („nie na moim podwórku”), o których dyskutowaliśmy na początku, ale też i niecne – wzmacnianie pozycji swojej przy jednoczesnym osłabieniu pozycji obecnych użytkowniczek i użytkowników. W drugim przypadku służy to ostatecznie podważaniu zgłoszonych żądań poprzez konfrontację z wyobrażonymi potrzebami wyobrażonych ludzi, które rozpoznać mogą tylko ekspertki i eksperci.

Kolejna trudność wynika z tego, że w zbiorze nr 1 obejmującym wszystkich ludzi, którzy – zgodnie z wyobrażeniem zespołu samorządowo-urbanistycznego – w przyszłości odwiedzą jakieś miejsce (byty wyobrażone), i zbiorze nr 2 obejmującym wszystkich ludzi, którzy rzeczywiście tego dokonają w nadchodzącym czasie (byty na razie wirtualne, ale później realne), mogą się znaleźć i prawdopodobnie znajdą różne podmioty. Pomysłowość (nawet najlepszej projektantki czy najlepszego projektanta) ma swoje granice o nieznanym przebiegu. Większym kłopotem od istnienia gorsetu wyobraźni jest jednak przesuwanie na wspomniany zespół ekspercki prawa do definiowania osób, którym dedykowane jest przyjęte rozwiązanie przestrzenne. Skutkuje odbieraniem tego prawa wspólnocie i to pomimo tego, że jest to zagadnienie polityczne, a nie inżynierskie czy artystyczne. Wszak stanowi element rozporządzania sobą przez społeczność i jako taki nie powinien być jej odbierany, nawet w imię technicznej efektywności czy estetycznej doskonałości.

Podobnie sprawa wygląda, gdy na tę kwestię popatrzymy z perspektywy legalistycznej. Jeżeli zespół urbanistyczny za swoją pracę otrzymuje wynagrodzenie z pieniędzy publicznych, czyli ze środków zebranych od osób tworzących gminę, to fundatorki i fundatorzy mają prawo skontrolować zasadność dysponowania swoim majątkiem i wpływać na kierunek wysiłków planistycznych czy projektowych. Przeciwnego stanowiska nie da się uratować za pomocą rozwijanych przez Marcusa Miessena wywodów o prawie projektantki czy projektanta do autonomii oraz podważania i kwestionowania działań planistycznych, gdyż takie prawo po prostu nie istnieje – chyba, że jej czy jego praca zostanie sfinansowana przez podmiot zewnętrzny (co – zauważmy na marginesie – wytworzy inną zależność). To rodzi jednak pytanie o polityczne uzasadnienie takiej konstrukcji. W procesie urbanistycznym wypowiada się zatem wspólnota rękami zespołu samorządowo-urbanistycznego, a nie sam zespół.

Ważne jest to, żebyśmy nie wylali dziecka z kąpielą. Nie powinniśmy przekreślać otwartości planu czy projektu jako ważnego kryterium ich oceny. Warto oczyścić przy tym problem z języka ezoterycznego i sformułować go w sposób prosty: pomysł na przekształcenie przestrzeni powinien być elastyczny, gdyż tylko w ten sposób może on nie blokować przyszłych zmian jej zagospodarowania czy funkcjonowania. Taka postawa zyskuje swoje oparcie w dociekaniach historycznych – upływ czasu wymusza przecież kolejne przemiany, w szczególności determinuje usuwanie rozwiązań przygodnych, służących tylko jednemu pokoleniu. Z tego powodu tak trafne są koncepcje kreowania miejsc pustych. „Gdy nie ma niczego, wszystko jest możliwe” – pisał Rem Koolhaas.

Na koniec pozostaje nam jeszcze łącznik, czyli drugie zdanie. Tworzenie koncepcji elastycznej nie musi być w kolizji z zaangażowaniem obecnych użytkowniczek i użytkowników przekształcanego terenu, choć oczywiście może, co sygnalizowaliśmy na wstępie. Przed perturbacjami można się zabezpieczyć za pomocą odpowiedniego ułożenia procesu partycypacyjnego. Trzeba wyjść jednak poza toporne wyobrażenia jego krytyczek i krytyków, żeby to zrobić skutecznie. Nie czas na omawianie kwestii praktycznych – zrobimy to przy innej okazji. Teraz podnieśmy tylko, że pod względem logicznym świadomość zagrożeń, które czyhają na urbanistykę partycypacyjną, nie jest wystarczającą podstawą do jej przekreślenia.

Przemawia przeciwko temu również empiria: brak dialogu z ludźmi, którzy obecnie użytkują jakąś przestrzeń, prowadzi tylko do rozwoju deprywacji lub jej pogłębienia. Na tym stanie patologicznym żerować może poczucie życia w cudzym mieście i niechęć do samorządności. To ostatecznie buduje nieufność i opór wobec jakichkolwiek zmian. Oczywiście, może równocześnie wspierać wspaniałe osiągnięcia projektowe, lecz ich cena jest za wysoka.