Jeden z numerów tygodnika Polityka (22/2014) poświęcony był Śląskowi, a przede wszystkim „pierońsko gryfnym Katowicom”. W środku pojawił się zestaw klisz tak dobrze znanych wszystkim, którzy tu mieszkają, ale nie „som stond” i nie zawsze chcą być. Nie są one dla mnie i dla wielu innych osób oczywiste, jednak ciągle powracają w debatach o tym miejscu, o jego życiu politycznym, społecznym i działających tu instytucjach kultury (np. spór o program wystawy stałej w Muzeum Śląskim). O co konkretnie chodzi? O przymusową germanizację oraz polonizację, figurę Innego, dyskurs tożsamościowy, utopijne i zachwycające wyobrażenie o wspólnocie górniczej oraz dystopijne i przerażające o jej rozkładzie, a także „małą ojczyznę” przeciwstawioną „dużej ojczyźnie”.
Czy musieliśmy otrzymać taki właśnie zestaw? Polityka chciała sportretować Katowice, a namalowała wizerunek z profilu, który jest skrzywiony, wydestylowany i – niestety – do bólu stereotypowy. Bardzo duża część doświadczenia mieszkańców z tego powodu wyparowała, w szczególności opowieść o mieście, do którego można z dnia na dzień przyjechać, rozpocząć od przysłowiowego zera i w miarę łatwo realizować swoje plany, jeżeli tylko jest się wystarczająco upartym, konsekwentnym oraz nastawionym na współdziałanie. Tak przedstawiał się Górny Śląsk moim rodzicom i w ogóle całej rzeszy werbusów – ludziom, którzy ściągali tu w poszukiwaniu miejsca dla siebie z rożnych stron kraju w pierwszych, euforycznych latach dekady Gierka, ale również w okresie późniejszego kryzysu gospodarczego. Przyjeżdżali za pracą, którą znaleźli właśnie w „siedlisku nowoczesności (…), retorcie kolosalnej” (Stefan Żeromski) i zasiedlali betonowe szuflady – jak bloki wielkopłytowe nazywał Karol Habryka, bohater „Paciorków jednego różańca”. Z tego powodu nie musieli identyfikować się z czymkolwiek, z żadną tradycją lokalną, a właściwie konkretnym, wybiórczym wyobrażeniem o jej kształcie. Nikt ich też o odstępstwo od ortodoksji nie mógł oskarżyć. W taki sposób odkrywam teraz ten obszar sam dla siebie.
Wskazany komentarz do artykułów w Polityce spotkał się z wieloma zarzutami. Wytknięto mi m.in. to, że patrzę na Katowice z perspektywy własnego, ale jednocześnie dość powszechnego doświadczenia, które nic nam nie mówi o wyjątkowości Górnego Śląska. Teraz chciałbym na ten argument odpowiedzieć przywołując trzy intuicje.
Po pierwsze: budowanie i badanie idei miasta nie musi w ogóle odwoływać się do rozważań o regionie, w którym funkcjonuje, ponieważ różnorodna i niespójna kultura miejska ma swoją własną, wewnętrzną i względnie autonomiczną wartość. Z tego powodu nie można posłużyć się figurą pars pro toto i powiedzieć, że esencją Górnego Śląska są Katowice.
Po drugie: nie jesteśmy zobowiązani do wkładania elementów unikatowych w pojęcie tożsamości. Możemy ją – odmiennie – uznać za specyficzne i świadome układanie różnych treści, które przywozimy z wielu miejsc. Nie musimy zatem rozmawiać o tym, co otrzymujemy w spadku i dziedziczymy, ale o tym, co nadaje nam spójność i jest efektem naszej pracy nad sobą oraz swoim otoczeniem. Zamiast rozważań o tożsamości-rzeczy proponuję więc debatę o tożsamości-procesie.
Po trzecie: brak zakorzenienia nie musi od razu oznaczać wykorzenienia, jak chcieliby moi krytycy. Bycie werbusem to nie jest stan przypadkowy i przejściowy, lecz określony i pozytywny światopogląd, który domaga się uznania. Uzmysławiam to sobie w trakcie codziennych działań, ale również zderzając się z „twardymi” i „miękkimi” narracjami tożsamościowymi (por. doktorat Zofii Oslislo-Piekarskiej o “nowych Ślązakach” i designie).
Od razu zaznaczam przy tym, że we wszystkich wylistowanych przypadkach „nie musi” wcale nie oznacza od razu, że „nie może”. Moim zadaniem jest jednak odnowienie przepięknego modernistycznego wyobrażenia (i marzenia) o Katowicach jako mieście przyjezdnych, którzy nie potrafią lub nie chcą się zakorzenić, ale jednocześnie wybierają opcję pełnego zaangażowania w rozwój tego miejsca. W mojej opinii to metafora, która może nam pomóc zrozumieć racjonalność takich decyzji. Pisząc i mówiąc o takich Katowicach będę zatem konsekwentnie używał pojęcia „włączanie się”, odsyłając do terminu „obywatel plug-in”, którym posługuje się Krzysztof Nawratek. Będę uciekał tym samym od słowa „przynależność”, które zawsze zakłada podporządkowanie się i „mocny” status przestrzeni zamieszkania.
Mój werbus werbuje się chętnie do życia miejskiego i na nie wpływa, nie przynależy jednak do żadnej zdefiniowanej lub wyobrażonej społeczności górnośląskiej. Tym bardziej nie tworzy alternatywnej wspólnoty werbusów ze ścisłymi regułami selekcji i ograniczaniami dostępu. Nie może być inaczej, ponieważ nie podziela z innymi niczego ponad wolę współpracy.
Odsłaniając karty: nie chcę nadmiernie przeceniać środowiska, w które jako werbus wchodzę po przeprowadzce do Katowic. Kontekst, w którym się znalazłem ma dla mnie oczywiście znaczenie i dlatego biorę go pod uwagę, gdy tutaj działam. Nic jednak ponad to. Uciekam tym samym od postmodernistycznego resentymentu, który wikła się w polityczny paradoks jajka – polis i kury – jednostki. Równocześnie unikam liberalnego mitu wyzwolenia się z wszelkich ograniczeń i nieskrępowanej mobilności. Przekierowuję dyskusję o Katowicach z kolein wyżłobionych przez pytanie „co nas rożni?” na tory pytania „co możemy razem zrobić?”. Niekoniecznie drążąc uprzednio, skąd i kim jesteśmy.
W tym momencie chciałbym jeszcze powrócić do najlepszego ćwiczenia intelektualnego, które pozwala bronić się przed tradycją i zdefiniowanymi tożsamościami – do dokładnego studiowania historii. W tym kontekście budowanie świata na poziomie minimum – werbowania, czyli przeprowadzki za pracą – odwołuje się do pewnie trochę już zapomnianego, ale typowo górnośląskiego doświadczenia wyjazdu w głąb Prus w poszukiwaniu wyższych zarobków. Dziś nie pamiętamy, że na początku XX wieku był to najpoważniejszy problem lokalnych przedsiębiorstw przemysłowych, które pod względem wysokości pensji nie były w stanie konkurować z kopalniami i hutami w Zagłębiu Ruhry. Nie zwracamy uwagi na to, że z tej oto otwartości na poszukiwanie lepszego miejsca zrodziło się wiele istotnych treści kulturowych jak np. myślenie o lepszym projektowaniu kolonii robotniczych, czy – pisząc nie całkiem poważnie – jedno z trzech najważniejszych górnośląskich świąt, których nazwy zaczynają się na literę “G” – Grosse Pake, czyli dzień odbioru „paczki z Niemiec” nadanej przez rodzinę pozostającą na emigracji.
Czy takiego werbusa nie określa jednak współcześnie nijaka „tożsamość supermarketu”, która tworzy przestrzeń miejską i społeczną bez właściwości? Czy nie traktuje on Katowic jak jedno z miast, które leży na półce z rożnymi towarami: dzielnicami, społecznościami i wydarzeniami? Czy jest osobą, która wybiera tylko to, co mu w danej chwili odpowiada? Takim wydumanym zarzutom ostateczny cios zadaje praktyka – bycie werbusem jest źródłem (nie tylko mojego) pełnego zaangażowania w sprawy miejsca zamieszkania, gdzie jedynym warunkiem włączenia jest zaakceptowanie reguł lub skuteczność pracy na rzecz ich gruntownej przebudowy.
Moje miasto to Katowice katowiczan, czyli miejsce ludzi, którzy „wpinają się” w jego strukturę, przetwarzają ją i nadają jej nową logikę. Miasto, które tworzy wspólnotę przez pracę (również na jego rzecz), a nie jakąkolwiek zadekretowaną tożsamość – etniczną lub kulturową.
Może takie doświadczenie urbanistyczne jest uniwersalne, co sugeruje Jarosław Ziółkowski w felietonie Powojenna migracja mitem założycielskim współczesnej Polski?
Tekst stanowi zredagowaną wersję wpisu, który pojawił się w 2015 roku na blogu MIASTOPROJEKT.