Autokar jadzie zakopianką. Jeszcze przed Rabką, w miejscowości Naprawa – tak, tak, nazwa jest wróżbą i zapowiedzią przygód, gdyż opuszczanie zmodernizowanej drogi w takim punkcie musi rodzić konsekwencje dla rozwoju wypadków – zatem w tej oto wsi szeroki odcinek ekspresówki w nowym przebiegu przechodzi w trasę węższą o śladzie wytyczonym zapewne wiele wieków temu przez koła wozów końskich, co daje efekt podobny do zabawy polegającej na wsypywaniu grochu do wielkiego metalowego leja wykradzionego z babcinej kuchni: szeroka i wartka rzeka zamienia się w wąski strumień ziaren podążających powoli, jedno za drugim, ale zanim to się stanie płyn złożony z kulek warzywnych rozlewa się przy wlocie do szyjki i go zatyka, ponieważ o prawo dostępu konkurują ze sobą wszystkie elementy zgromadzone na dnie stożka. Uczestniczę w transportowym rytuale przejścia i dzięki temu otwiera się przede mną teren, na którym ponoć nie przyjęło się prawo budowlane, tak przynajmniej wynika z dowcipu powtarzanego przez różne osoby związane ze środowiskiem urbanistycznym. Tymczasowe rozwiązania komunikacyjne narzucają dyscyplinę, powinienem więc oczyścić świadomość ze zbędnych treści odsyłających ją w inny czas lub przestrzeń, a także wyostrzyć zmysły ściągające do tej konkretnej lokalizacji, co czynię bezzwłocznie, wiem przecież, że tylko w takich warunkach rzeczywistość odsłoni przede mną po raz kolejny swoje absurdalne jądro.
Zanim autobus dotrze do celu pełznie po serpentynach, co rodzi we mnie napięcie przerastające struktury wszystkich mięśni, a nie zachwyt, jestem przecież człowiekiem sformatowanym według tego samego algorytmu co abstrakcyjny krajobraz nadmorski, zbudowany z nałożonych na siebie pasów zabarwionych na granatowo, ultramarynowo, kobaltowo, lazurowo, szafirowo, błękitno, stalowo, turkusowo, cyjanowo czy chabrowo, pejzaż górski oparty na równowadze między odcieniami kolorów niebieskiego, tymi wszystkimi, które wymieniłem, choć dominują pastele, zielonego i brązowego, kojarzy mi się tylko z mdłościami w trakcie przymusowych wojaży szkolnych oraz aviomarinem oddalającym człowieka od jego własnego doświadczenia cielesnego. W prześwicie między czarnymi kępami leśnymi układającymi się w jęzory oplatające pola uprawne i utrzymującymi je w równowadze pomimo pofałdowania, łuszczącymi się reklamami materiałów budowlanych i domami przerośniętymi jak placek, do którego wsypujecie za dużo proszku do pieczenia, co tutaj i w mojej rodzinnej Małopolsce oznacza jedno: pieniądze od rodziny z Ameryki – w tym miejscu pozdrawiam serdecznie wujka Gienka z Detroit – zatem w tym prześwicie ukazuje się pasmo Tatr. Wzrok gna po zaśnieżonych łąkach, rozpędzony wsuwa się na białe stoki i w końcu dociera do szczytów wyciętych przez rozświetlone dziś niebo, co oblizuję zachłannie oczami zapominając na chwilę o gastrycznym wymiarze przemieszczania się autokarem, a w tym czasie do uszu docierają pierwsze zdania legendarnej piosenki: „Hulali po polu i pili kakao! Hulali po polu i pili kakao! Czy pamiętasz jeszcze tę wycieczkę pierwszą, tę sprzed lat?”. Upijam się sokiem marchewkowym z Biedronki i myślę, że to moja pierwsza wyprawa do Nowego Targu, Majka Jeżowska wzywa mnie więc do projektowania wspomnień, jak to – myślę, zawieszam się na chwilę, ale niemal od razu stwierdzam: nie jest to wyzwanie ponad siły, większość moich historii ma wszak dość skomplikowany, a może nawet i bardzo luźny związek z rzeczywistością – muszę przy tym zaznaczyć, że chodzi o rzeczywistość F-A-K-T-Ó-W, której kurczowo trzymają się zestresowani asceci przypisujący moralną wartość wyobraźni, oczywiście negatywną.
Pora wysiadać! Z pomocą cyfrowej mapy wytyczam trasę, wybieram deptaki, a raczej coś, co za nie uchodzi – kartografia urbanistyczna to przecież w wielu wypadkach tylko projekcja miasta na swój własny temat, zbliżona do oferty z aplikacji randkowej, a nie opisu rzeczywistego funkcjonowania przestrzeni (widzicie miasta robiące sobie selfie za kierownicą, tuż po ułożeniu włosów i wydęciu warg w dziubek, ja tak i nie mogę się uwolnić od tego obrazu) – i ruszam przed siebie. Tak trafiam na główną ulicą handlową stolicy Podhala, ale już niestety z telefonem w ręku, który raz odblokowany wciąga mnie w wir spraw zupełnie nieistotnych i zapętlone wyszukiwania, dzięki którym poznaję zawiłości i kontrowersje współczesnej topiki oraz historię Biecza, dryfuję więc, a z tego błądzenia wybija mnie dopiero odkrycie spamu ze źle zaadresowaną ofertą gadżetów erotycznych dla kobiet. Uśmiecham się wówczas sam do siebie, ponieważ nie wiem, co miałbym zrobić z tym asortymentem, podnoszę wzrok znad komórki i trafiam na Realne – tak piszą niektórzy filozofowie, więc i ja tak czynię, bo ten termin oddaje potęgę tego, co zaraz ujrzę.
Realnym są budynki owinięte banerami i chodniki zastawione szczelnie samochodami, które próbuję policzyć, jednak szybko zatracam się w rachubach ze względu na niedopasowanie do tego fenomenu moich skromnych matematycznych zdolności poznawczych, zbliżonych do kompetencji ptaków – wiecie, jak to jest: dodajcie do siebie poszczególne elementy aż osiągniecie cztery, potem zaczynacie serię od początku i tworzycie czwórki czwórek, a potem czwórki czwórek czwórek, oczywiście do momentu zagubienia się w tej arytmetycznej wielokrotności. Wydaje mi się więc, że tutaj nie przyjęło się nie tylko prawo budowlane, ale także urbanistyczne oraz kodeks drogowy, choć bliższe prawdzie byłoby stwierdzenie, że wszystkie regulacje krajowe zostały po prostu przefiltrowane przez lokalny zwyczaj, dlatego ta przestrzeń jawi mi się jako wielki ekran wyświetlający hasło wybrzmiewające dziś wiele razy: „prawo prawem, plan planem, ale teraz musimy się dogadać i ustalić, jak będzie”, hasło, które możemy wstydliwie wypierać, jednak wydobywa ono coś głęboko w nas ukrytego, wyrastającego ze szczeliny pomiędzy tym, co państwowe, postrzegane jako przygodne i ograniczające, i tym, co społeczne, pojmowane jako konieczne i organiczne, coś, co ostatecznie każdą regulację zamienia w jej własną karykaturę.